Rano okazało się, że nad miasteczkiem górują niezwykle malownicze skały, w bardzo ciepłym, pomarańczowym kolorze - trochę mi to przypominało hiszpański rejon wspinaczkowy - El Chorro.
 Opuściliśmy nieprzytulny hotelik i parę sympatycznych staruszków i ruszyliśmy w kierunku Monemvasii. Przejazd przez miasteczko był dość...zabawny: główna ulica, tak jak już wspominałam, miała szerokość jednego samochodu z kawałkiem, nie posiadała zupełnie chodników, a droga nagle i niespodziewanie skręcała - chwilami człowiek miał wrażenie, że wyląduje komuś na podwórku :).
 Oddaliliśmy się od morza (swoją drogą wyczytałam, że w żadnym miejscu w Grecji człowiek nie jest dalej od morza niż na 100 km) i zaczęliśmy podróż przez góry Parnon. Trasa była bardzo, bardzo malownicza i bardzo przestrzenna. A prościej: lufa obok nas robiła coraz większe wrażenie, tym większe, że obcowaliśmy z nią tylko my: nie mijał nas żaden samochód.
W pewnym momencie minęliśmy klasztor przytulony wysoko hen do skały - jestem pełna podziwu dla budowniczych:
 Im wyżej się wdrapywaliśmy - tym pogoda robiła się brzydsza - generalnie wjeżdżaliśmy w chmury. Oczywiście w tym właśnie momencie - gdy na zewnątrz było zimno i mokro - Jasiek postanowił znów rzygnąć - szybko się zatrzymaliśmy i zdążyłam następną część urobku złapać w czyste i  prawie już suche ubranie Jasia, które zarzygał poprzednio... Na szczęście do końca wyjazdu Jasiek już spokojnie znosił podróż.
 Monemvasia jest niesamowita i warta zwiedzenia: to średniowieczne, odrestaurowane miasteczko przytulone do skały. Od strony lądu w ogóle nic nie widać, trzeba wielką skałę obejść prawie dookoła, przejść przez jedyną, wąziutką bramę z zakrętem w środku - i dopiero Monemvasia uchyla rąbka swojej tajemnicy.
![]()  | 
| Monemvasia widziana od strony lądu: kto by uwierzył, że z drugiej strony kryje się miasteczko, w którym kiedyś mieszkało kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców? | 
![]()  | 
| tu widać jedyne wejście do miasta | 
 Po przejściu przez bramę lądujemy w zupełnie innym świecie: wąskie, brukowane uliczki, zaułki, schodki, łuki, tuneliki. Domy - jakby czas się zatrzymał w XV wieku. No, prawie - bo wprawne oko dostrzegło dyskretnie umieszczone i zręcznie zamaskowane zdobycze techniki: anteny satelitarne, klimatyzatory. Całe miasteczko ma niesamowity klimat, jest bardzo, bardzo malownicze i można po nim chodzić - i błądzić, o co jest bardzo łatwo - bez końca. 
Głodny, a za tym idzie marudzący Jasiek wykurzył nas trochę szybciej niż chcieliśmy - po zjedzeniu obiadu poza murami Monemvasii, ruszyliśmy w kierunku Gythio. 
 Krajobrazy tego dnia mieliśmy bardzo urozmaicone: wspaniałe góry i przestrzenie, morze, nieodłączne gaje oliwne i sady pomarańczowe - to był bardzo udany dzień.
Do Gythio udało nam się dojechać o sensownej porze, szybko znaleźć w miarę tani i sympatyczny pokoik (niestety, nie dało się tego powiedzieć o łazience - ale już się zdążyliśmy przyzwyczaić, że łazienki z reguły tu kuleją). 
W całym Gythio unosił się niezwykle smakowity zapach smażonych ryb - jak na portową miejscowość przystało. Po krótkim spacerze, uznaliśmy, że pachnie zbyt ładnie, żeby te zapach tak po prostu zignorować i choć obiad tego dnia już zamawialiśmy - zrobimy wyjątek i zamówimy  po raz drugi - tym razem coś morskiego.



















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz