Zacharo - Olimpia - Bassaj - Andritsaina - Megalopoli

Dziś połowa wyjazdu - powoli zmierzaliśmy w kierunku Aten - ale jeszcze chcieliśmy zobaczyć kolebkę igrzysk olimpijskich: Olimpię.
Zanim weszliśmy na teren wykopalisk, pokręciliśmy się trochę po samym miasteczku (mały OT: oznakowanie drogi do Olimpii fatalne. Znaczy wszystko jest ok, dopóki się nie minie znaku z miejscowością - i tu ktoś doszedł do wniosku, że już znaki są niepotrzebne. Efekt: oczywiście skręciliśmy nie w tą drogę co trzeba). Zrobiliśmy małe zakupy spożywcze - między innymi chleb. Czemu wspominam o chlebie? Bo trafiliśmy do PRAWDZIWEJ piekarni: takiej, gdzie widać było na zapleczu jak z wielkiego pieca wyjmuje się bochenki drewnianą łopatą, a chleb sprzedaje facet z rękoma białymi od mąki. chleb oczywiście świeżutki, jeszcze ciepły.
Teren wykopalisk - tradycyjnie kolumny, ruiny - ale największe wrażenie robi stadion. Oryginalny, olimpijski stadion, na którym tysiące lat temu sportowcy walczyli ze sobą i własnymi słabościami. Urządziliśmy sobie po nim rodzinne biegi :).



te kolumny zniszczyło trzęsienie ziemi

wejście na stadion

na miejsca... (Jasiek dostał fory :)

tu był mały dramat, bo Wiktorek bardzo chciał wygrać i nie mógł przeboleć, że tatuś był pierwszy ;)

Z Olimpii pojechaliśmy do Bassaj - wyczytałam w przewodniku, że w górach znajduje się świątynia Apolla - jedna z lepiej zachowanych w całej Grecji. Jazda na miejsce była okraszona niesamowitymi widokami. W pewnym momencie zwróciła uwagę, że mijane pod drodze drzewa są jakieś dziwne - suche i takie ciemne. Kilka chwil później zrozumiałam, że oglądamy skutki pożarów, które trawiły Peloponez parę lat temu. Trawa, małe krzaczki - zdążyły już urosnąć i przykryły wszystko zielenią - ale nad nimi, przez wiele, wiele kilometrów, jak okiem sięgnąć aż po horyzont widać było spalone kikuty drzew.

niestety komórka bardziej nadaje się do rozmawiania ;) i kikuty drzew ciągnące się po horyzont wyszły kiepsko



Sama świątynia - rzeczywiście dobrze zachowana - ale nie można jej oglądać w pełnej krasie, gdyż jest osłonięta wielkim namiotem. Nie ma na razie pieniędzy na jej renowację i zabezpieczenie - więc na razie chroni ją ogromny namiot.




Zjechaliśmy do miasteczka Andritsainy: malownicze, o tej porze roku prawie kompletnie puste. W sklepie spożywczym zrobiliśmy małe zakupy - oczywiście z miejsca wzbudziliśmy zaciekawienie właściciela: na hasło Poland z miejsca skojarzył: aaaa, Walesa! Na zakończenie zakupów chłopaki dostali do niego cukierki, a my do spróbowania jakiś grecki specjał: to było coś w rodzaju galaretki, suto obsypanej cukrem - pudrem o aromacie różanym. Nie było to złe - ale w życiu jadłam lepsze słodycze ;)





Po krótkim spacerze ruszyliśmy w kierunku Megalopolis - tam postanowiliśmy szukać noclegu. Następnego dnia mieliśmy się spotkać ze znajomą koleżanki, u której pierwotnie mieliśmy nocować.
Okolica przez którą jechaliśmy nie była tak malownicza jak przyzwyczailiśmy się przez ostatnie dni. Zniknęły gdzieś liczne sady pomarańczowe i gaje oliwne. Mijaliśmy dużo gołych drzew, przypominających nam, że to jednaj jest zima. Tereny, które mijaliśmy wyglądały brzydko i nijako. Samo miasto - Megalopolis też takie było: brudne, zaniedbane, mijane sklepy przywoływały skojarzenia z PRL. Jedyne co się wybijało na plus - to cukiernie. I to nie tylko w Megalopolis - zjawisko zauważyliśmy w innych miejscach: w nawet najbardziej zapadłej dziurze, jeśli była czynna cukiernia - była najładniejszym, najbardziej kolorowym i zadbanym sklepem w okolicy.
Znaleziony hotel był w miarę tani - ale czas w nim zatrzymał się w latach 60, wtedy kiedy go otworzono. Toalety i prysznice były na korytarzu - rzut oka na nie i... postanowiliśmy, że tego dnia nie będziemy się kąpać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz